Listopad.
Późna jesień.
Sobota.
Biorę głęboki łyk zielonej herbaty. Czasami dodaję do niej skórkę pomarańczy i rozkoszuję się zapachem…smakiem…
Krople deszczu zaczynają łaskotać szyby w oknach. Brak słońca niekorzystnie wpływa na moje samopoczucie.
Właśnie wchodzi do pokoju nasz zwierzak, przyjaciel N. Psiak o doskonale pozytywnym usposobieniu (z rodziny „jacków” terrierów). Przynosi mi gumowego kurczaka i kładzie na prawej stopie.
Właśnie biorę drugi łyk liściastej herbaty wertując jakieś angielskie czasopismo.
Właśnie wchodzi do pokoju D i informuje mnie, że ma zamiar zrobić zdrowy, pietruszkowy koktajl…oczywiście się skuszę. Lubię jak mnie rozpieszcza, chociaż podświadomość podpowiada mi, iż to mała N zmusiła go do zrobienia (dla niej) owocowego napoju… więc przy okazji i ja się załapie.
Lubię ten stan.
Lubię moje własne poczucie radości.
Lubię kiedy nie jestem przytłoczona opiniami z poradników pozytywnego myślenia.
Lubię to szczęście w zasięgu ręki. Moje własne szczęście w postaci D i N. Ich wygłupy i śmiech. Ich bezsensowne żarty.
Mam wrażenie, iż mieszczę ich w swojej kieszeni i zawsze mam przy sobie. To jest konieczne by móc żyć w świecie, który kipi od negatywnych emocji.
Z tego całego emocjonalnego „syfu” w którym aktualnie utkwiłam… beznamiętnie…czerpie wiedzę i wyciągam wnioski… Wiele razy w każdym tygodniu sprzątam swój umysł. Usuwam kurz i brud, pozbywam się niepotrzebnych „rzeczy”, wyrzucam „śmieci”.
Tak! zbieram śmieci z głowy i wyrzucam…
Czasami człowiek jest w takiej sytuacji, że natręctwo myśli, wniosków i tematów do przemyślenia jest tak szalenie absorbująca, że potrzebny jest detoks. Ugłaskanie pokołtunionych myśli powoduje, iż głowa sama się porządkuje, a myśli układają równiutko jak książki na półkach.
Jeśli dodać do tego unoszący się zapach pieczonych ciastek w piekarniku, które N ‚sama’ robiła, nic więcej do szczęścia w obecnej chwili nie potrzebuje.
Jedynie słońca…
Pozdrawiam
P.